Wpis na wieczną pamiątkę

Gdyby ktoś zapytał, czy chcemy być znani i rozpoznawalni, założę się, że w pierwszej chwili większość odpowiedziałaby, że nie. Jedni z fałszywej skromności, drudzy… z nieświadomości.

Ci pierwsi nie chcą wyjść na próżnych, bo sława kojarzy się z błyskiem fleszy i uwielbieniem. Któż się przyzna, że tego właśnie pragnie? Nikt przecież nie chce być postrzegany jako zapatrzony w siebie egocentryk.

Drudzy podejmują całe mnóstwo różnych działań, które mają na celu wyróżnienie się i zwrócenie na siebie uwagi, ale nie do końca sobie uświadamiają istnienie tej wewnętrznej motywacji. Może nawet czasem zastanawiają się, cóż za siła pcha ich do tego, żeby robili te wszystkie dziwne rzeczy…

Jeszcze mnie popamiętacie!

Już w szkole wielu z nas zapisywało się do kółek zainteresowań albo drużyn sportowych. Jeśli już nie wyróżnialiśmy się wynikami w nauce ani nie startowaliśmy w olimpiadach, to zawsze mogliśmy próbować zaistnieć jako szkolne gwiazdy sportu. W ostateczności można było jeszcze „zostać chuliganem” – wtedy rozgłos, nie tylko w pokoju nauczycielskim, gwarantowany, a nazwisko zapamiętane na wiele lat.

W show biznesie skandal goni skandal, a wszystko po to, by nie dać o sobie zapomnieć widzom. Bo bez publiczności nie ma aktora, muzyka, artysty. Trzeba się przypominać w miarę regularnie, aby sezonowo znane nazwisko nie zaginęło w gąszczu tak wielu konkurentów do miejsca w pamięci naszych selektywnych umysłów.

W czasach, gdy możemy w prosty sposób dać o sobie znać światu za pośrednictwem internetu, już nie wystarczy zwykła autoprezentacja na portalach społecznościowych. Trzeba nakręcić jakiś filmik, kontrowersyjny na tyle, żeby zasłużyć na wielokrotne odsłony. Trzeba być coraz bardziej oryginalnym, choć kreatywność stała się w dzisiejszym świecie już pewnym standardem. Myślenie twórcze przestało być domeną artystów, a wyłapywanie nieścisłości i łączenie nietypowych elementów, by tworzyć innowacyjne kompozycje, nie jest niczym niezwykłym. Pomimo tego, wciąż nie ustajemy w poszukiwaniach coraz to nowych środków wyrazu.

Jako naukowcy i badacze oddajemy się niestrudzonej pracy w nadziei na przełomowe odkrycie, które nie tylko będzie doniosłym wkładem w rozwój ludzkości, ale też uczyni nas nieśmiertelnymi. Kolejne pokolenia nie będą mówiły o takim odkryciu inaczej, niż z użyciem naszego nazwiska.

Nawet w przypadku prokreacji zależy nam na przekazaniu nie tylko genów, ale i nazwiska. By pamięć o naszym rodzie przetrwała. By wszyscy wiedzieli, że ten wspaniały syn jest częścią równie wspaniałego ojca. Podobnie rzecz się ma z bohaterami wojennymi – czasem można odnieść wrażenie, że duma z powodu chwalebnej śmierci jest dla rodzin niejednokrotnie większa, niż ból straty.

Zwykli bohaterowie

Gdzie się nie obejrzeć, wszędzie wokół dostrzeżemy próby dokonania w życiu czegoś wielkiego, nawet na małą skalę. Czegoś, co sprawi, że będziemy zapamiętani, że będziemy się kojarzyć z jakimś konkretnym osiągnięciem, stylem życia, czy choćby nieszablonowymi poglądami.

Czy zatem jest sens zaprzeczania temu, że chodzimy po świecie po to, żeby zostawić po sobie możliwie najtrwalszy ślad? Zastanawiam się, czy nie jest to jedna z najsilniejszych motywacji sprzyjających przetrwaniu. Bo w jaki inny sposób wyjaśnić chociażby siłę woli więźniów obozów z czasów II wojny światowej, która utrzymywała ich przy życiu? Ci, którzy przeżyli, zapytani o to, co właściwie zdecydowało o ich przeżyciu, odpowiadali zgodnie – po wyjściu z niewoli chcieli opowiedzieć swoją historię.

Nieśmiertelni

Fakt, że chcemy nadać naszemu życiu jakąś większą wartość, wydaje się zrozumiały. Bo czy tak ochoczo wstawalibyśmy każdego ranka, aby podjąć codzienną walkę o przetrwanie, gdyby chodziło wyłącznie o przedłużenie gatunku? Po cóż byłoby nam wtedy tak długie życie, skoro okres rozrodczy kończy się na wiele lat przed śmiercią?

Może właśnie to miała na myśli moja nauczycielka historii ze szkoły podstawowej, która w pamiętniku napisała mi: „Idź przez życie tak, aby ślady Twych stóp przeszły Ciebie. Byś na lekcjach historii tę metaforę zrozumiała i w życiu według niej postępowała”.

Przed laty wydawało mi się, że to wybór. Dziś skłaniałabym się ku przekonaniu, że to głęboko zakorzeniona potrzeba, do realizacji której wszyscy, mniej lub bardziej świadomie, zmierzamy.

Z refleksją o własnym życiu zostawiam Was przy akompaniamencie Muzyki Ciszy. 

Pozdrawiam,

Magda

Opublikowano Inne | Otagowano , , , , , , , , , | Dodaj komentarz

Zamiast minuty ciszy

Jeśli jakiemuś wydarzeniu należy się szacunek wyrażony ciszą i zadumą, to redaktorzy Trójki od lat wiedzą, jak zapełnić ramówkę w dni takie jak Wielki Piątek, Wigilia Bożego Narodzenia, czy Wszystkich Świętych.

„Muzyka ciszy” to trzy godziny z muzyką kontemplacyjną. 2 listopada tego roku playlistę tworzył Marek Niedźwiedzki, a znalazły się na niej takie klasyki jak The Moody Blues „Night In White Satin”, Led Zeppelin „Since I’ve Been Loving You”, czy Pink Floyd „Sorrow”.

Lista wszystkich utworów znajduje się tutaj, a poniżej mój wybór kilku spośród nich:

Peter Frampton „Changing All the Time”
Peter Frampton - Changing All the Time

Jimmy Nail „Lost”
Jimmy Nail - Lost

Marillion „This Is the 21st Century”

David Bowie „Wild Is the Wind”

Melissa Etheridge „To Be Loved”
Melissa Etheridge - To Be Loved

Opublikowano Inspiracje | Otagowano , , | 1 komentarz

Po(ś)lubić miejsce zamieszkania

Gdy niespełna dwa lata temu powstanie tego bloga zbiegło się z moją przeprowadzką, pomysł na pierwszy wpis narzucał się sam. Miałam wtedy różne dylematy, o których możecie poczytać tutaj. Historia zatacza krąg i dziś znowu cały mój dobytek przenoszę w nowe „miejsce pobytu”, które w dzisiejszych czasach chyba już tylko z przyzwyczajenia nazywa się stałym.

Nie przestaję podziwiać ludzi żyjących na walizkach albo tych, którzy „przeprowadzają” wszystkie swoje rzeczy na tyle często, że nie robi to już na nich większego wrażenia. Ot, pakują się, jak przed wyjazdem na wakacje i rozpakowują, jak po powrocie. A ja po raz kolejny uznaję przeprowadzkę za wydarzenie, któremu nie tylko trzeba, ale i warto poświęcić parę chwil. Tym razem dostrzegam już zupełnie inne aspekty.

Nie liczy się (samo) wnętrze

Podobnie jak „jesteśmy tym, co jemy” albo „jesteśmy tacy, jak o sobie myślimy”, tak samo miejsce zamieszkania w pewien sposób dookreśla naszą tożsamość. Dom to nie tylko wnętrze. To też  wszystko wokół niego: okolica, sąsiedztwo, zwyczaje. Czy tego chcemy, czy nie, miejsce zamieszkania mówi coś o nas innym ludziom, jeszcze zanim sami im o sobie opowiemy. Inaczej postrzegani są ludzie pochodzący z Warszawy, a inaczej z miejscowości, o której nikt poza jej mieszkańcami nie słyszał. Pamiętam, jak dziwiło mnie, gdy podczas spotkań z dalszą rodziną w moim kierunku padało zawsze to samo pytanie na dzień dobry: „co tam słychać w wielkim mieście?”. Zaczynałam wtedy rozumieć, że pochodzenie z mniejszej lub większej miejscowości ma znaczenie. Dzięki obiegowym opiniom i stereotypom na temat wielu regionów kraju mamy wyrobione zdanie, nawet jeśli nikogo nie znamy z tamtych okolic. No bo przecież jak Poznaniak to na pewno skąpy, a Ślązak gościnny.

Czasami różnice stają się widoczne dopiero po wejściu w daną społeczność. Znajoma, która otworzyła butik w sąsiednim mieście, była szczerze rozczarowana, że „tamte” kobiety są zupełnie innymi klientkami, niż te z jej miejscowości: takie szare myszki, bez pomysłów i odwagi w dobieraniu strojów. Wszystkie odstępstwa od wizerunku „skromnych” są traktowane raczej jako wyjątek potwierdzający regułę, niż przyznanie, że jednak panuje tam modowa różnorodność.

Tożsamość adresu

Miejsce zamieszkania to nie tylko pryzmat, przez jaki patrzą na nas inni, ale też informacja zwrotna o nas i dla nas samych. Jako lokatorzy osiedla X czujemy się odmiennie, niż zamieszkując dzielnicę Y. Identyfikujemy się z miejscem i jego społecznością. Być może w dobie globalizacji coraz mniej, ale jednak. Bo czy jest możliwe, aby miejsce w ogóle na nas nie wpływało? A czy bez znaczenia jest, że sąsiedni lokal zamieszkują sympatyczni ludzie, którzy mijając nas, uśmiechają się serdecznie? Albo gdy okolica słynie z patologii i interwencje policyjne są „normalnością”? I w końcu czy jest obojętny widok z okien, przez które spoglądamy tyle razy dziennie? Nie wspominając już o infrastrukturze, dostępie do punktów handlowych, usługowych, czy służby zdrowia.

Życie pisze różne scenariusze i nie zawsze dostajemy szansę na wybór miejsca zamieszkania. Czasem po prostu dziedziczymy lokal po rodzinie albo wybieramy tańszą opcję w mało prestiżowej dzielnicy. I wydaje się, że nie ma to większego znaczenia, bo przecież „dom tworzą ludzie” i po zamknięciu się w czterech ścianach nie musimy mieć kontaktu z otoczeniem. Często jednak okazuje się, że całkowita izolacja nie jest możliwa, a człowiek – zwierzę stadne – wcześniej, czy później będzie chciał się mentalnie zadomowić – w mieście, na osiedlu, nawet na klatce schodowej.

Obustronne dopasowanie

Przekonanie, że miejsce zamieszkania nie wpływa na człowieka jest tak słuszne, jak przeświadczenie, że rodzina współmałżonka jest bez znaczenia dla związku, bo „żenię się z nią/wychodzę za niego, nie za jej/jego rodzinę”. Nie znam pary, na którą w choćby najmniejszym stopniu owa rodzina nie wpływała. Czasem jest to pozytywny wpływ (np. teściowie, który się nie wtrącają, ale są i akceptują wybranka dziecka), a czasem nieustanne sabotowanie poczynań świeżo założonej rodziny – dokonywane tak subtelnie, że właściwie niezauważalne. Zauważalny jest dopiero efekt końcowy, kiedy zniszczenia są już nieodwracalne. Podobnie, jak z żabą, która „daje się” ugotować żywcem*.

Czasem słyszę, że ludzie z miasta boją się, że przeprowadzka na wieś spowoduje niekorzystne zmiany w ich mentalności. Obawa ta zdaje się być zasadna połowicznie. Bo przecież to ten sam człowiek – może podejmować te same aktywności, może się tak samo ubierać i żyć dokładnie tak, jak w mieście. Ale czy na pewno? Czy stopniowo nie zaczniemy przesiąkać obyczajowością i kulturą danego miejsca, porzucając dawne zwyczaje?

A przeprowadzka z domku do bloku? Znam ludzi, którzy przez wiele lat nie zdołali przywyknąć do nowej rzeczywistości. Z tego samego powodu nigdy nie mogłam się cieszyć odwiedzinami babci dłużej, niż kilka dni, bo mój blokowy metraż był o wiele za mały, jak na jej potrzeby i przyzwyczajenia. Dusiła się, nie mogąc wyjść o dowolnej porze na własny trawnik, niezajętą ławkę, czy zasnąć na leżance pod gołym niebem.

A jak jest u Was? Wrastacie w miejsce zamieszkania i stajecie się jego częścią? Czy może dom to dla Was zawsze ten sam dom niezależnie od współrzędnych geograficznych?

Magda

* wszystkich, którzy nie znają metafory z żabą, odsyłam do obejrzenia filmiku. Żaba wrzucona do wrzątku, poparzona wyskoczy. Gdy podgrzać stopniowo wodę, nie zauważy minimalnego, acz stałego, wzrostu temperatury i ugotuje się.

Opublikowano Inne | Otagowano , , , , , , , | Dodaj komentarz

Chwalmy dzień przed zachodem słońca

O tym, że brak pochwały właściwie oznacza sukces dowiedziałam się już w szkole podstawowej. Przez dwa lata trenowania po trzy razy w tygodniu i podczas weekendowych meczów niezmiernie cieszyłam się z tych krótkich chwil, gdy trenerka nie krzyczała na mnie, swym milczeniem komentując moją grę. Z perspektywy czasu wydaje mi się, że pozytywny komentarz usłyszałam od niej tylko raz. Ale jak cudownie smakował!

Gdy zaczęłam moją działalność zawodową firmując własnym nazwiskiem wytworzone przeze mnie teksty zdziwiło mnie to, jak rzadko spotykałam się z jakimkolwiek komentarzem. Tę głuchą ciszę, która następowała po przesłaniu dokumentu szybko przełożyłam na sytuację doskonale znaną z początków grania – nikt nic nie mówi, więc nie jest źle. I znów pozytywne opinie, które czasami udawało mi się siłą wyrwać od pracodawców i zleceniodawców cieszyły podwójnie. Negatywne komentarze zaś dziwiły, bo często pojawiały się po wielu tygodniach braku jakiejkolwiek reakcji, którą przyjmowałam jako dobry znak. Ale czy tak zawsze musi być?

W 2008 roku japońscy naukowcy z Japanese National Institute for Physiological Sciences stwierdzili, że pochwała i lepsza reputacja to dla nas takie samo źródło motywacji jak pieniądze. Według nich w mózgu uaktywnia się dokładnie ten sam obszar, gdy usłyszymy coś pozytywnego na swój temat, jak i gdy otrzymamy dodatkowy zastrzyk gotówki. Oczywiście podkreślili też na wszelki wypadek, że jednego nie da się zastąpić drugim, to znaczy nie można tylko chwalić i nie zapewniać żadnej gratyfikacji finansowej. Pochwała jest także zastrzykiem serotoniny do mózgu, która otwiera umysły pracowników na nowe pomysły i tworzy potrzebę lepszego poznania kierowników i wspierania ich – stwierdzili amerykańscy naukowcy, a wśród nich Ellen Weber, dyrektor MITA International Brain Based Center w Pittsford w stanie Nowy Jork.

Zastanawiam się więc, czy tak rzeczywiście musi być w naszej pracy, że jedynie brak wiadomości jest dobrą wiadomością? Czy właśnie do tego musimy się przyzwyczaić, że źródło motywacji pochodzić będzie najczęściej od nas samych, a nie od osób zadowolonych z naszego wkładu? Czy naprawdę nasi szefowie sądzą, że bardziej będziemy się starać udowodnić własną wartość i dawać z siebie wszystko, jeśli nie usłyszymy od nich ani jednego słowa uznania? Czy tak trudno powiedzieć: „Brawo, wykonałeś dobrą robotę”?

A jak to jest u Was w pracy drodzy Czytelnicy i Czytelniczki?

Hania

Opublikowano Inne | Otagowano , , , , , , | Dodaj komentarz

Głębia problemu

Przy ponad 30-stopniowych upałach wyśmienitym rozwiązaniem jest pójście na basen – zwłaszcza  kryty (gwarancja miejsca na torze i ograniczony zasięg palącego słońca). Ten, na który zwykle chodzę, w sezonie wakacyjnym jest czynny krócej, więc pojechałam do sąsiedniego miasta. Basen szczególny, bo taki, w którym stawiałam pierwsze pływackie kroki, a właściwie pierwsze podrygi w wodzie. Nie byłoby w tym nic niezwykłego, bo każdy się przecież uczył kiedyś na jakiejś pływalni. Tyle, że ja do grona osób pływających dołączyłam niespełna kilka lat temu, jako dorosła już osoba.

Dorośli ludzie uczący się czynności, które dużo szybciej opanowują dzieci, zawsze wyglądają dość komicznie. Próby utrzymania równowagi na rowerze, czy nieporadne sznurowanie butów, pokazywane czasem w reportażach o mieszkańcach krajów afrykańskich, zwykle budzą szacunek, ale i niepohamowany uśmiech na twarzy. Możecie sobie więc wyobrazić, jak z boku musiały wyglądać moje zmagania z zanurzeniem głowy pod wodą po raz pierwszy i w kilku kolejnych odsłonach. Szeroko otwarte z przerażenia oczy, przyspieszony oddech z łapczywym połykaniem powietrza i nieporadne, nerwowe ruchy rąk i nóg – to tylko oględny opis tego, co się w rzeczywistości ze mną działo.

Być może zastanawiacie się, dlaczego odłożyłam naukę pływania na późniejsze lata. To niezupełnie tak. Moje dziecięce próby były dość liczne, ale wcześniej nie trafiłam na wystarczająco cierpliwego nauczyciela-amatora (wujkowie, kuzyni itp.). Sama też nigdy nie wpadłam na to, że akcesoria takie jak okularki zwiększą komfort zanurzania się na tyle, żeby nie skupiać się na mruganiu powiekami, tylko na oddechu. Te i wiele innych czynników oraz nieznajomość techniki sprawiły, że mimo wielu podejść, wciąż nie byłam zdolna utrzymać się na wodzie. Ogarniał mnie paraliżujący lęk przez podtopieniem i wielokrotnie mówiłam sobie: to nie dla mnie, nigdy nie nauczę się pływać. Tyle samo razy wychodziłam z basenu zrezygnowana, a jednocześnie nie mogłam sobie odpuścić, czując, że to jest do opanowania. Że musi być jakiś sposób…

I był. Udało mi się dopiero wtedy, kiedy byłam przygotowana sprzętowo (wygodny strój pływacki  + okularki) i psychicznie (wiedziałam, że lęk przed wodą jest irracjonalny i siedzi wyłącznie w mojej głowie) oraz miałam serdecznego, ale surowego nauczyciela (siostra, która znała mnie jak nikt inny i dobrze wiedziała, w które struny uderzyć dla uzyskania pożądanego efektu). Podobno nauczyciel pojawia się wtedy, gdy uczeń jest gotów i w moim przypadku chyba dokładnie tak się złożyło.

Mimo, że mam już na koncie trochę osobistych sukcesów, nauka pływania była jednym z najważniejszych. Dlaczego? Skąd mogę to wiedzieć, skoro przede mną jeszcze całe życie wyzwań i, mam nadzieję, sporo osiągnięć?

Cały proces nauki pływania jest dla mnie swoistym studium przypadku, na którym mogę się uczyć, z którego mogę wyciągać wnioski. Jest schematem moich reakcji w sytuacjach zmagań z trudnościami. Na przykładzie opanowywania tej jednej umiejętności widzę przyczyny powodzenia, jak i wcześniejszych niepowodzeń. Do dziś dokładnie pamiętam nie tylko paraliżujący strach, ale też obezwładniające poczucie szczęścia po przepłynięciu pierwszych metrów. Dokładnie potrafię odtworzyć monolog wewnętrzny z chwili, gdy moje ciało stawiało największy opór, oraz to jak reagowałam na sugestie z zewnątrz. Wiem, jak istotna była wtedy motywacja wewnętrzna („pływanie to przydatna i podobno przyjemna umiejętność”) i jaką rolę odegrała zewnętrzna („mam chłopaka z AWFu, więc głupio nie umieć pływać”). Wiem, że właściwe narzędzia są tak samo ważne, jak determinacja i zapał, a dobry nauczyciel i wsparcie są nieodzowne.

Od tamtej pory z powodzeniem przewiduję, w jaki sposób zareaguję na przyszłe przeszkody w drodze do celu. A to niezbędna samowiedza. Wiem już mniej więcej, w jakich momentach się zniechęcam, kiedy będę gotowa odpuścić, a co może stanowić wiatr w żagle. Wiem, kiedy warto przeczekać gorszy dzień, a kiedy jeszcze raz zagryźć zęby.

O tym wszystkim przypominałam sobie wczoraj przygotowując się do wejścia na pływalnię. Po przyjemnie chłodzącym prysznicu poszłam na swój „dziewiczy” basen rekreacyjny i przepłynęłam kilka długości. Potem siostra zaproponowała, żebyśmy przeszły na drugi, sportowy –  z nieco chłodniejszą wodą. Poszłam bez namysłu, odbiłam się od brzegu, jednak po dopłynięciu do połowy – spanikowałam. Nagle dno zaczęło mi się oddalać, bo wcześniej nie doczytałam, że ten basen ma głębokość 4 metrów. Nigdy jeszcze nie pływałam na takiej głębokości. Zawróciłam i pływałam tylko do połowy basenu po płytszej stronie.

Po gwizdku ratownika opuszczałam basen ciężko wzdychając. Znów jakieś schody – myślałam przybita – i kolejne bariery do pokonania.  Po chwili rozchmurzyłam się wiedząc, że zmierzenie się z lękiem przed tymi 4 metrami nie będzie się znacznie różniło od przełamywania strachu przed zanurzeniem głowy pod wodą. Trochę to oczywiście potrwa, kilka razy zrezygnuję, żeby za którymś razem swobodnie wypuścić się na tą głębokość.

A Wy, drodzy Czytelnicy, macie na koncie takie doświadczenia, które na zawsze wryły się w Waszą pamięć i są cenną skarbnicą wiedzy o Was samych?  Jakie macie sposoby na radzenie sobie z lękami i ograniczeniami?

Pozdrawiam,

Magda

Opublikowano Inne | Otagowano , , , , , , , | Dodaj komentarz

Zarazić pasją

Mój dziadek zwykł cytować Goethego powtarzając, że „Ile języków znasz, tyle razy jesteś człowiekiem”. Pytanie tylko jakim człowiekiem? Coraz częściej bowiem mam wrażenie, że w przypadku jednego języka z wielką chęcią dążę do zwielokrotnienia mojego człowieczeństwa, a w przypadku innego możliwości rozwoju wolę ominąć, a czasami zwyczajnie zderzam się z betonowym murem.

Wydaje mi się, że w życiu podjęłam kilka rozsądnych decyzji, ale wybór, którego języka zacząć się uczyć, nigdy do nich nie należał. Niemal zawsze zaczynało się podobnie: usłyszałam go po raz pierwszy, dałam się porwać melodii i szybko biegłam zapisywać się na kurs lub szukałam prywatnego nauczyciela. Jak bowiem można nie zakochać się w pięknych samogłoskach angielskich czy tonicznym akcencie szwedzkim? Jak można nie kochać gramatyki węgierskiej i zaskakujących postpozycji czy różnorodności regionalizmów i akcentów w języku włoskim? Wiem, co powiecie. Można! Ale musicie przyznać, że jeśli dobrze się trafi, naukę języka można traktować jak nieustanne rozwiązywanie bardzo trudnej łamigłówki, a nagrodą są drzwi otwarte na oścież do innej kultury, myślenia i ludzi.

Nigdy nie zapomnę momentu, kiedy po paru latach słuchania pewnego artysty odkryłam, że celowo sepleni w jednej piosence. Albo gdy zaczęłam lepiej rozumieć humor danego kraju i wreszcie wybuchałam śmiechem w odpowiednich miejscach. Jak dobrze jest kupować jedzenie w lokalnym sklepiku i zachwycać się wraz ze sprzedawcą jakością i świeżością wyrobów „jak u mamy”. Już nie wspomnę o radości z przeczytania pierwszej książki, która nie była tłumaczeniem na polski.

Ale jest też druga strona medalu. Przymus. Co to znaczy być zmuszanym do nauki języka? To znaczy, że ktoś chce na nas wymusić pewne zachowania, wpasowanie się i komunikację z określonymi osobami. Czy da się w ogóle nauczyć języka, jeśli nie chcemy rozmawiać z jego użytkownikami? Przykład wcześniejszych pokoleń Polaków, które były zmuszane do nauki rosyjskiego i większość z nich na swój sposób próbowała bojkotować lekcje, zdaje się udzielać negatywnej odpowiedzi. Podobnie sprawa wygląda, gdy nie z własnej woli lądujemy w kraju, którego języka nie znamy. Gdy musimy wyjść ze swojej strefy komfortu i zamiast brzmieć jak inteligentni, oczytani ludzie, powtarzamy „Zis is gud” nie będąc w stanie omawiać wszelkich odcieni i zawiłości danego zagadnienia. Czy w takich przypadkach ktokolwiek w ogóle myśli o opanowaniu języka jako o wielokrotnym byciu człowiekiem?

Sprawa ma się podobnie, gdy rynek pracy zmusza nas do nauczenia się danego języka. Jak tu go pokochać i znaleźć motywację, gdy najzwyczajniej w świecie idzie jak po grudzie? Zaczynamy kurs po raz piąty, dziesiąty, pięćdziesiąty i nadal to nowe człowieczeństwo nie czeka na nas nawet na horyzoncie. Co więcej, gdy już wydukamy jedno-dwa zdania, których wymaga sytuacja, czujemy, że to nie my. Że zamiast typowego (jak nam się wydaje) głośnego mówienia, wolelibyśmy wybrać jakiś szepczący język dla nieśmiałych. Do tego ci szczęściarze, dla których jest to pierwszy język, nieustannie patrzą na nas z politowaniem.

Wierzę jednak, że istnieje coś pomiędzy – złoty środek, który pozwala przełamać niechęć i strach przed niezgodnym z prawdą demonstrowaniem swoich umiejętności i dać się ponieść jakże nienaturalnej na początku rozmowie. Tym rozwiązaniem jest nauczyciel z pasją, który potrafi rozkochać, zarazić i pociągnąć za sobą. Szkoda tylko, że nauczycieli, którzy nie zniechęcają swoich uczniów jest tak mało. Szkoda, że tak mało jest przypadków, takich jak ten: tu, gdzie mieszkam, słyszałam o pewnej Włoszce i Szkocie, którzy rozmawiają ze sobą tylko po polsku, bo pewna Nauczycielka (celowo dużą literą) rozkochała ich w naszym języku.

A Wy? Daliście się kiedyś zarazić nauczycielowi języka, choć przed rozpoczęciem nauki nic na to na nie wskazywało? Dlaczego kochacie niektóre języki, a inne nienawidzicie?

Hania

Opublikowano Tłumaczę się | Otagowano , , , , , , | Dodaj komentarz

Dumni po zwycięstwie, wierni po porażce*

Wyobrażacie sobie, jakby to było nie mieć przyjaciół?

Jeszcze do niedawna mogłabym bezmyślnie zadawać takie pytanie, sądząc, że jedyną odpowiedzią zapytanych może być zaprzeczenie. Autentycznie byłam przekonana, że posiadanie przyjaciół jest tak naturalne, jak posiadanie rodziców biologicznych. Nawet w rozmowie z niedawno poznanym fantastycznym człowiekiem pozwoliłam sobie na stwierdzenie, że jeśli ktoś nie miałby przyjaciół, oznaczałoby, że musi być skończonym sk****synem. No bo jak inaczej? W odpowiedzi usłyszałam „hmm, wcale nie wydaje mi się, żebym był wyjątkowym sk****synem…”. Zatkało mnie.

Czyli jednak fakt posiadania przyjaciół nie jest ani oczywisty, ani szczególnie zależny od osoby. Przyszło mi do głowy, że może w takim razie nie wszyscy znają definicję przyjaźni? A może nie rozpoznają wśród swoich znajomych tych bardziej pokrewnych dusz?

Gdy przyglądam się swoim przyjaźniom, są wśród nich wieloletnie – niemal od piaskownicy, takie „ze szkolnej ławy”, ale też całkiem świeże – około dwuletnie. Najczęściej ze znajomymi, którzy stali się moimi przyjaciółmi zbliżaliśmy się dzięki wspólnej aktywności, hobby, pracy. Ale to też nie reguła. Równie mocna więź łączy mnie z siostrą, co – jak wynika z relacji wielu ludzi – wcale nie jest typowe, a nawet dość rzadkie. Nie potrafiłabym więc podpowiedzieć gdzie i jak zdobyć przyjaciół.

Chcąc jednak dopomóc w dostrzeżeniu serdecznych osób w otoczeniu, przytoczę mój ulubiony, choć rzadko występujący w zbiorach aforyzmów, cytat:

Przy spotkaniu po dłuższej rozłące znajomi pytają, co z nami, a przyjaciele, co w nas się działo. (Marie von Ebner-Eschenbach)

To dla mnie kwintesencja przyjaźni, bo właśnie na ten temat prowadzę wielogodzinne rozmowy i wymiany maili z przyjaciółmi. Co się we mnie dzieje: w głowie, w sercu, w duszy? I dokładnie o żadną z tych rzeczy nie pyta mnie żaden znajomy. Znajomi chcą raczej wiedzieć gdzie pracuję, czy mam męża i dzieci, gdzie mieszkam, jaki mam samochód (?!). Zupełnie nie interesuje ich, czy jestem szczęśliwa, czy to co robię, przynosi mi satysfakcję. Czasem mam wrażenie, że chodzi o wypełnienie jakiejś ankiety – za każdym razem tej samej, gdy znów spotkamy się za rok, czy za dwa. Moją absolutną „idolką” jest koleżanka z podstawówki, dla której najważniejszą i jedyną informacją istotną do uzyskania ode mnie przy przypadkowych spotkaniach było: „czy mam chłopaka” 🙂 Oczywiście w żaden sposób nie mam za złe dalszym znajomym takich pytań, bo przecież prawie nic o mnie nie wiedzą. Jednak w takich momentach podwójnie doceniam przyjaciół, którzy zawsze orientują się, co jest dla mnie w danym momencie życia istotne.

Pomimo, że pewnie miałam swój udział w procesie „zaprzyjaźniania się”, bo z jakichś powodów z wzajemnością zostałam potraktowana jak przyjaciółka, uważam się za szczęściarę. Dar przyjaźni to jedna z tych wspaniałości w życiu, która sprawia, że gdy co jakiś czas bilansuję życie, szala niezmiennie przechyla się na stronę szczęścia.

Z pozdrowieniami dla moich Przyjaciół,

Magda

* zanim dowiedziałam się, że w ten sposób określają siebie kibice sportu, byłam przekonana, że to charakterystyka przyjaźni.

Opublikowano Inne | Otagowano , , , , , | 3 Komentarze

Wolno nam wpaść w panikę

Dziś rano obudził mnie jeden z moich ulubionych zapachów – świeżo parzonej kawy. Biorąc prysznic przysłuchiwałam się szumowi wody, a moją głowę wypełniały obrazy z ostatniego weekendu. Wspominałam między innymi koncert*, na którym byłam w sobotę, nie mogąc wyjść z podziwu nad szepczącym głosem wokalisty i ciekawym zgraniem dźwięku z oświetleniem. Nucąc pod nosem jeden z utworów, usiadłam przy stole w kuchni, gdzie już czekał na mnie mój partner. Jak zwykle pospiesznie zjedliśmy smaczne śniadanie, omawiając plany na dzisiejszy dzień.

A co by było, gdybym rano obudziła się nie czując kompletnie niczego? Nie słyszałabym wody wolno sączącej się z prysznica, moją głowę wypełniałaby niezmierzona pustka, a nie wspomnienia. Nie widziałabym sensu w sobotnim koncercie, bo nie słyszałabym dźwięku, nie widziałabym gry świateł, nie wryłby mi się w pamięć uśmiech wokalisty. Nie potrafiłabym powiedzieć, czy śniadanie mi smakowało, nie mogłabym też omówić żadnych planów, bo najzwyczajniej w świecie bym ich nie miała. Nie pamiętałabym jak pachnie morze i ciepły letni deszcz, z pamięci uleciałby obraz gór i lasów. Nie słuchałabym obsesyjnie radia, nie męczyłabym też nikogo godzinnymi opowieściami, bo mój rozmówca, by ich nie słyszał. Nie zostałoby by nic. Tylko nadzieja, że to, czym żyłam, kiedyś powróci.

Skąd takie refleksje? Wczoraj byłam w kinie na najnowszym filmie Davida Mackenzie „Perfect Sense” z Evanem McGregorem i Evą Green.

Szkoda, że film trafił do polskiej dystrybucji jako „Ostatnia miłość na Ziemi”. Po przejściach z filmem „Marsjanie atakują” i innymi podobnymi, w Polsce z powodu tytułu pewnie nie zwróciłabym nawet na niego uwagi.

Hania

* ciekawskich informuję, że był to koncert Finka i polecam jeden z jego utworów na początek:

Opublikowano Inspiracje | Otagowano , , , , , , , , , | Dodaj komentarz

Usłyszeć wiosnę

Jakie jest Wasze pierwsze skojarzenie, gdy pomyślicie o zwiastunach wiosny?

Śpiew ptaków? Zatłoczone chodniki, alejki i parki – gdy wraz z wydłużającym się słupkiem temperatury zaczyna przybywać spacerowiczów? Krzyki dzieci i młodzieży dobiegające z okolicznych boisk i placów zabaw? A może konieczność zachowania większej ostrożności na drogach, aby wzrastająca ilość motocykli nie chowała się niebezpiecznie w martwym punkcie?

Moim absolutnym sygnałem, że oto nadchodzi wiosna, są samoloty. Nie pasażerskie, które przelatują o wiele za wysoko, żebym je mogła usłyszeć, ale te szkolno-treningowe, z pobliskiego aeroklubu. Maszyny niespiesznie przelatując nad miastem wydają charakterystyczny dźwięk silnika, który jest słyszalny przez wszystkie ciepłe pory roku. Dla mnie jest niezwykle przyjemnym odgłosem, kojarzącym się z dobrą pogodą, wakacjami, aktywnym spędzaniem czasu na świeżym powietrzu, beztroską.

W moim mieście wiosna już nadeszła. A u Was? 🙂

Magda

Opublikowano Inne | Otagowano , , , , , | Dodaj komentarz

Nie ma drugiej takiej…

Pojawiają się w moim życiu chwile, w których uśmiecham się do siebie i spoglądając w niebo, kręcę głową z niedowierzaniem. Momentami życie tak mnie zaskakuje, że ukazując nowe, nieznane barwy, przerasta moje najśmielsze oczekiwania. Obdarowuje, doświadcza, splata moje drogi ze ścieżkami innych ludzi, doprowadzając do spotkań na minutę, albo na całe życie. Rozdaje prezenty – chciane i niechciane albo bardzo potrzebne – zanim jeszcze zacznę ich potrzebować.

Możliwe, że jestem szczęściarą. Dużo dostałam i wciąż otrzymuję od życia. Wprawdzie mogłabym powiedzieć, że na wiele z tych podarunków sama zapracowałam, ale samą zdolność do tej pracy już traktuję jako dar. A może nie ma w tym nic niezwykłego i tym, co odróżnia mnie od niektórych ludzi (uznających się za skąpo obdarowanych przez los) jest tylko zdolność dostrzegania oraz interpretowania faktów i zjawisk wokół?

Aby Wam przybliżyć uczucie wdzięczności, które mnie w takich momentach ogarnia, odsyłam Was na jeden z górskich szczytów. Większość wędrowców, których spotkałam na szlakach to ludzie, którzy zdobywają górę, żeby z wierzchołka spojrzeć w dół i podziwiać rozległą panoramę. Albo żeby wyciągnąć rękę ku górze i sprawdzić, ile jeszcze brakuje im do nieba. W obu przypadkach turystów przepełnia trudne do wytłumaczenia uczucie łączności z wszechświatem, czy też  wdzięczności Bogu za cud stworzenia.

Mnie podobne uczucia często towarzyszą również na co dzień – z dala od gór. Potrafię zachwycać się „ziemskim pielgrzymowaniem” z wszystkimi jego przymiotami. Cieszyć drobiazgami w oczekiwaniu na większe radości i rozumieć sens pojawiania się „małych wielkich nieszczęść potrzebnych do szczęścia”*.

Dokładnie w tych momentach zaczyna mi się nagle „odtwarzać” w głowie piosenka Stanisława Soyki, którą z chwilą jej „usłyszenia”, zaczynam bezwiednie podśpiewywać: „Nie ma drugiej takiej ziemi na świecie, drugiej takiej ziemi w świecie nie znajdziecie….”

Utwór odkryłam kilka lat temu. Ani lekki, ani ciężki, za to na pewno perfekcyjnie brzmiący. A dla mnie już nierozerwalnie kojarzący się z zachwytem nad światem i istnieniem.

Posłuchajcie sami!

Nie ma drugiej takiej - Stanisław Soyka

Magda

* z wiersza Jana Twardowskiego  „Kiedy mówisz”

Opublikowano Inspiracje | Otagowano , , , , , , , | 2 Komentarze